Piloci cywilni nie ryzykowaliby, wiedząc, że pasażerowie śpieszą się do Katynia?
Dwóch moich rozmówców przyznało, że miałoby to dla nich znaczenie. Ale żaden nie schodziłby poniżej tzw. minimalnej wysokości zniżania. Nie widać ziemi, to nie lądujemy i lecimy na lotnisko zapasowe. Ewentualna katastrofa dla przewoźnika cywilnego oznacza utratę zaufania, a nawet bankructwo, biorąc pod uwagę konieczność zapłaty wysokich odszkodowań.
Piloci wojskowi latają bardziej brawurowo niż cywilni?
Obrazowo mówiąc, pilotów wojskowych uczy się, jak forsować skrzyżowanie na czerwonym świetle. Są tacy, którzy tę sztukę świetnie opanowali i parę razy im się udało - dostali odznaczenia. Gdy coś nie wyjdzie, wtedy dochodzi do tragedii. To jest istota armii w każdym kraju. I to jest potrzebne, gdy się leci na misję bojową. Ale na miły Bóg - nie z żywymi ludźmi w przewozie lotniczym, w czasach pokoju!
To może należałoby przyjąć zasadę, że VIP-y wożą piloci cywilni, albo też zmienić proces szkolenia w wojsku?
Dokładnie. Pilotów nie winiłbym za sobotnią katastrofę ani dowódcy, który ich tam wysłał. Oni wszyscy są raczej ofiarami systemu - przestarzałych programów szkolenia oddalonych od współczesnych wymagań stawianych pilotom liniowym. W wojsku toleruje się podejmowanie zbyt dużego ryzyka na swoje barki, w tym schodzenie poniżej bezpiecznego minimum. Mówiłem o tym w mediach po katastrofie casy, ale mój głos nie był wystarczająco słyszalny. Rozbicie się samolotu pod Mirosławcem także wynikało z niestosowania procedur bezpieczeństwa znanych powszechnie w lotnictwie cywilnym - w wojsku ich nie ma.
Wojskowych za sterami rządowych samolotów powinni zastąpić cywile?
To jest kwestia doświadczenia mierzonego liczbą wylatanych godzin w przewozie lotniczym i odpowiedzialności, a nie tego, czy ktoś jest cywilem, czy wojskowym. To rzadkość w świecie, że kapitan prezydenckiego samolotu ma 36 lat i wylatane 1400 godzin.
Wróćmy do przyczyn sobotniej katastrofy. Dlaczego tupolew nie znalazł się w osi pasa startowego, tylko zboczył z kursu?
Podejście według systemu radiolatarni bezkierunkowych, które znajdują się w Smoleńsku, już z samej definicji jest podejściem nieprecyzyjnym. Ono ma prawo się nie udać, bo ten system nie jest aż tak dokładny.
Nawet minimalna odchyłka wskazania radiokompasu szybko skontrowana przez pilota powoduje pewne odchylenia od zakładanej trasy lotu i stąd bierze się rozbieżność. I na to jest przewidziana w lotnictwie cywilnym procedura po nieudanym podejściu, którą potrzeba rozpocząć odpowiednio wcześnie. Potrzeba na nią czasu i bardzo dobrej współpracy członków załogi - wyćwiczonej i powtarzanej okresowo w symulatorze. Powinno być tak: jeden pilot prowadzi maszynę, drugi wypatruje ziemi. A nawigator, który w Tu -154 prowadzi też rozmowy przez radio, podaje wysokość. Wszyscy pracują niczym dobrze zaprogramowane maszyny.
W lotnictwie cywilnym nie dochodzi do sytuacji, że samolot zniża się do wysokości przeszkód. Jeśli schodzi do minimalnej wysokości zniżania (np. 150 m), a pilot obserwujący nie widzi ziemi, to pada komenda ''go around''. Nie wiem jednak, jak wyglądała współpraca w kabinie tupolewa.
Uprzejmie donoszę: katastrofa!
Czy siedzisz za sterami samolotu, czy jako pielęgniarka asystujesz chirurgowi podczas ważnej operacji, czy odpowiadasz za finanse firmy, pamiętaj o jednym: nadmierna uległość może być zabójcza!
Chyba wszyscy zadają sobie dziś pytanie, co doprowadziło do katastrofy rządowego samolotu pod Smoleńskiem. Jedna z wersji głosi, że kapitanowi zabrakło asertywności. Naciskany przez wpływowych pasażerów, zdecydował się na lądowanie w skrajnie niebezpiecznych warunkach.
Jak było naprawdę, pokaże śledztwo, które potrwa zapewne jeszcze wiele miesięcy. Skoro jednak taka hipoteza się pojawiła, warto już teraz pomyśleć o ewentualnych skutkach zbytniej potulności i ustępliwości. W lotnictwie, ale nie tylko.
Malcolm Gladwell w książce „Poza schematem” opisuje serię wypadków samolotowych. Wychowani w posłuszeństwie koreańscy piloci, bez względu na okoliczności, komunikowali się z kontrolerami lotu w sposób niezwykle uprzejmy i grzeczny. W rezultacie ich informacje – np. o braku paliwa, niewysunięciu się podwozia czy innych usterkach maszyny – były zwyczajnie ignorowane. To zaś prowadziło do niewyobrażalnych tragedii.
Inną przyczyną katastrof w przestworzach jest zależność służbowa (nadmierny dystans) pomiędzy członkami załogi. Gdy kapitan lekceważy niebezpieczeństwo, drugi pilot często nie reaguje, a nawet posłusznie wykonuje jego polecenia. W psychologii zjawisko to nosi nazwę kapitanozy, a jego istotą jest bezkrytyczne podleganie rozkazom osób, które uważa się za autorytet.
Kapitanoza żadną miarą nie dotyczy wyłącznie samolotów. Roberto Cialdini opisuje przypadek, kiedy to pielęgniarka, pod wpływem autorytetu lekarza, wykonuje lewatywę z użyciem leku przeznaczonego do leczenia uszu. Pewien eksperyment pokazał, że niektóre siostry gotowe są podać pacjentom śmiertelną dawkę lekarstwa, choć świadome są szkodliwości specyfiku, a polecenie wydaje przez telefon nieznany lekarz.
Z mniej tragicznym w skutkach, a jednak poważnym przypadkiem kapitanozy mamy do czynienia w firmie, którą szefowie spychają na skraj bankructwa. Podwładni, sparaliżowani nieśmiałością, strachem albo źle pojętym szacunkiem, patrzą tylko, jak ich przedsiębiorstwo zmierza ku katastrofie. Gdy wreszcie zareagują, może być już za późno.
Mirosław Sikorski
http://praca.wp.pl/kat,18453,title,Uprzejmie-donosze-katastrofa,wid,12173855,wiadomosc.html?ticaid=1a037&_ticrsn=3
cieszyn napisał(a):CDM - to jakieś, cholerka, pechowe miejsce. Żyły wodne tam idą pod ziemią, czy co?
Żal mi tych ludzi, co niewinnie tam zginęli i ucierpieli w tych wypadkach
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 4 gości